Mamą chciałam być odkąd tylko wkroczyłam do świata dorosłych. Marzyłam o krągłym brzuszku, o kopniaczkach maleństwa, o poświęceniu się na rzecz macierzyństwa, ale… Nie dopuszczałam do siebie myśli o karmieniu piersią. Odkąd euforia wywołana pozytywnym wynikiem testu ciążowego opadła pojawiły się obawy. I co najzabawniejsze wcale nie bałam się porodu. Bałam się… karmienia. Nie czułam się ssakiem. Sama myśl o przystawieniu dziecka do piersi wywoływał we mnie swego rodzaju wstręt, niesmak i żażenowanie. Wiedziałam, że będę karmić córkę mlekiem modyfikowanym. Była to świadoma i pewna decyzja. Oczywiście poprzez aktualnie panującą modę na laktoterror skrywałam swoje ciche postanowienie. Unikałam tematu jak tylko to było możliwe, choć nie było to łatwe. Co komu do mojego biustu? I czemu biust czy piersi u kobiety karmiącej nagle stają się po prostu cyckami? Ahh, jak ja nieznosiłam tego słowa. Na samą myśl dostawałam rumieńców. Cycki oficjalnie należały do mojego osobistego słownika tabu.

No i stało się. Po prawie dziesięciu miesiącach turlania się z brzuchem Maja przybyła na świat poprzez cesarskie cięcie. Rozwiązanie ciąży było nagłe, nieplanowane. Poprzez zanikanie tętna płodu w ciągu 5 minut trafiłam pod nóż. W całym tym zamieszaniu nie zdążyłam nawet pomyśleć o tym, że zaraz moje dziecko przybędzie na świat i… będzie głodne. W szpitalu, w którym rodziłam laktoterror był wszechobecny. Już samo wspomnienie o mleku modyfikowanym działało na położne niczym płachta na byka. Odmawiając więc przystawienia bobasa do piersi igrało się z bandą nawiedzonych bab.

Na sali operacyjnej czas mijał niesamowicie szybko. Nim zdążyło dotrzeć do mnie, że własnie rozdzierają mi brzuch, usłyszałam ją. Piękny, donośny płacz. “O wow!”, “Ho, ho, ho! Duża dziewczynka.” – pierwsze słowa lekarza i asystentki. “Ma pani piękną, zdrową córeczkę”. Nie zgadniesz, o co spytałam… “Ma włosy?”

Maja wyglądała dokładnie tak, jak w moich wyobrażeniach. Pulchniutka, kudłata, ciemnowłosa kluseczka. Gdy tylko przewieziono mnie na salę położna oznajmiła mi, że czas na przystawienie dziecka do piersi. Czułam się potwornie skrępowana i zagubiona, ale zgodziłam się. Czemu? Odpowiedź jest prosta. Bo instynkt macierzyński tak mi nakazywał. Czułam, że Maja tego potrzebuje, a ja będę miała do siebie żal jeśli nawet nie podejmę próby. Było dziwnie, nieudolnie i niezbyt poprawnie, ale walczyłam. Dwie pierwsze noce były straszne. Piersi okropnie mnie bolały, czekałam zrezygnowana na nadejście pokarmu, którego zwyczajnie nie było. Drugiej nocy zaczęłam błagać położne o mleko. Dostałam mnóstwo glukozy, którą miałam oszukiwać małą, ale to również było bezowocne (tu bardziej pasowałoby bezmleczne). W końcu, gdy płakałam razem z Majką dostałyśmy upragnioną butelkę mleka. Nie popsuło to mojego zapału. Dzięki temu mogłyśmy odpocząć i nabrać sił na dalszą walkę o karmienie naturalne.

W trzeciej dobie, kiedy szczęśliwe wróciłyśmy do domu, zaczęło się… Przybył wyczekiwany pokarm. Cóż to był za ból… Cesarka była dla mnie o wiele łaskawsza od nadejścia pokarmu, zastojów i zapaleń piersi. Serio. I wtedy zaczęłam pękać. Roniąc łzy z dzieckiem przy piersi studiowałam google pod hasłem: “jak zatrzymać laktacje”. Zaczęłam eksperymentować z szałwią, która hamowała produkcję mleka, ale już po pierwszej filiżance dopadły mnie matczyne wyrzuty sumienia. Koniec końców pokarmu po ziołach faktycznie przestało przybywać, a ja nareszcie odczułam ulgę. Maja na bieżąco ściągała pokarm. Choć ból przy karmieniu towarzyszył mi długo, tak z każdym dniem coraz lepiej go znosiłam. Widziałam, że zaspokajam potrzeby mojego dziecka. Zakochiwałam się w niej każdego dnia coraz bardziej, choć codziennie byłam pewna, że bardziej kochać się już nie da. “Kocham cię mocniej niż wczoraj, ale mniej niż jutro.” – stały tekst w moim małżeństwie sprawdził się również w przypadku rodzicielstwa. Tak oto w mej miłości skora byłam do poświęceń. Z matki, którą brzydziło ludzkie mleko stałam się dumną matką karmiącą.

Mamy zatem na koncie 1 butelkę mleka modyfikowanego, trzy zapalenia piersi, mnóstwo krwiaczków, siniaczków, zadrapań, ugryzień i… 11 miesięcy. Za miesiąc minie rok odkąd Maja jest z nami i rok, odkąd się “cycusiamy”. Tak, napisałam to! Nie tylko się przełamałam w tej kwestii, ale także nabrałam ogromnego dystansu do tej jakże ważnej części ciała kobiecego. Wyluzowałam.

Karmienie nie jest łatwe. Karmienie nie zawsze jest przyjemne. Ale to najcudowniejsza bliskość, więź, duma i zaangażowanie. I gdyby nie mój nagły instynkt i zaangażowanie wiem, że nie podjęłabym się tego. Dlatego w pełni szanuję wszystkie matki bez względu na to, jak karmią swoje pociechy i NIE AKCEPTUJĘ laktoterroru. To jest nasz świadomy wybór.

MOM.SOS

Moim wiernym towarzyszem przy laktacji był Mom SOS. Momek to nic innego jak słynny różowy napój na laktację. Choć na ogół mleka miałam pod dostatkiem, tak zdarzały się gorsze, kryzysowe dni, kiedy potrzebowałam wsparcia. Momek nigdy mnie nie zawiódł. Miałam przyjemność, lub raczej nieprzyjemność pić najróżniejsze mikstury, których zadaniem było cudowne rozhulanie produkcji mleka. Nie dość, że smak był okropny, specyfik słono kosztował to jeszcze nie przynosił rezultatu. Momka ujrzałam pierwszy raz na instagramie. Zdecydowałam się na niego tylko dlatego, że jego smak jest ciasteczkowy. Czy to nie brzmi kusząco!? Co do działania, podeszłam do tego z dużym dystansem. Nie oczekiwałam super efektów, ale… Wypiłam zaledwie jeden kubeczek i bum! Po godzinie miałam pokarmu aż nad to. Nie wiem, czy to siła autosugestii, czy różowa pychotka rzeczywiście jest tak magiczna, ale efekt jest natychmiastowy. Odkąd piję Momka noce są dużo przyjemniejsze. Maleńka budzi się około 3-4 razy na jedzenie (nie 15-20 jak przed spożywaniem napoju).

Jakie są jego zalety?

  • po pierwsze – nie ma paskudnego ziołowego smaku, który często towarzyszy tego typu produktom. Momek ma smak ciasteczkowy!
  • po drugie – pięknie wygląda. Wygląd ma znaczenie, dobrze o tym wiecie. I znacznie przyjemnie pije się różową miksturkę od zielono-żółtych siurków 😀
  • po trzecie – można pić go na zimno i na ciepło,
  • po czwarte – ma naturalny, w pełni bezpieczny skład,
  • po piąte – jego cena jest bardzo przystępna,
  • i na koniec najistotniejsze – DZIAŁA!

Choć początkowo nie wierzyłam w Momka tak na chwilę obecną polecam go wszystkim mamusiom walczącym o laktację i pragnącym ją utrzymać jak najdłużej. Gdy po raz pierwszy natrafiłam na stronę napoju pozytywne opinie, niektóre aż zbyt pozytywne, wydały mi się zwyczajną podpuchą. Mimo to spróbowałam i jestem w absolutnym szoku. Nic dziwnego, że matki tak szaleją za tym różowym cudem. Napój ten pomaga wielu kobietom bezstresowo wykarmić swoje maleństwa. Przygotowanie napoju jest banalnie proste, a efekty możemy zaobserwować od razu!

Jedynym malutkim minusem jaki zaobserwowałam jest to, iż w przypadku picia napoju na zimno ciężko rozbić proszek. Wówczas tworzą się małe grudki które bywają irytujące. Ale i na to znalazłam sposób 🙂 Proszek zalewam odrobinką wrzątku, po czym łączę go z zimnym mlekiem i gotowe!

Zdrowo, smacznie, skutecznie i różowo! Polecam z całego serca!

Comments are closed.